[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Acoma, Zaczarowany Płaskowyż, ZuHi, Cibola i Ojo Caliente; gdy się obudził, maszyna stała
na ziemi, Lenina wniosła walizki do małego graniastego domu, a zielony, w jednej ósmej
murzyński gamma rozmawiał w niezrozumiałym języku z młodym Indianinem.
- Malpais - wyjaśnił pilot, gdy Bernard wysiadł. - To jest dom wypoczynkowy. Po
południu w wiosce będą tańce. On państwa zaprowadzi - wskazał na posępnego młodego
dzikusa. - Zabawny jest. - Uśmiechnął się. - Wszystko co oni robią, jest zabawne. - Z tymi
słowami wspiął się do samolotu i uruchomił silniki. - Wrócę jutro. I proszę pamiętać - zwrócił
się tonem pocieszenia do Leniny - że oni są zupełnie oswojeni, nie zrobią żadnej krzywdy.
Gazy łzawiące oduczyły ich robienia głupich kawałów. - Ciągle roześmiany włączył śmigła,
potem biegi i odleciał.
ROZDZIAA SIÓDMY
Płaskowyż przypominał okręt przez brak wiatru unieruchomiony wśród płowego pyłu.
Strome brzegi wyznaczały głęboki kanion, którego dnem, od jednej ściany skalnej do drugiej,
wiła się smuga zieleni - rzeka i pola. Na dziobie tego kamiennego okrętu, w samym środku
owej smugi, jako jej integralna część, niby ociosana i rzezbiona skała, rozciągała się osada
Malpais. Bryła na bryle, każdy następny blok mniejszy niż poprzedni, wysokie domy pięły się
ku błękitnemu niebu jak piramidy o ściętych wierzchołkach i tarasowym kształcie. U ich stóp
tłoczyły się niskie budynki, plątanina murów; z trzech stron ściany opadały stromo wprost ku
pustyni. Kilka słupów dymu unosiło się pionowo i rozpraszało w nieruchomym powietrzu.
- Dziwne - powiedziała Lenina. - Bardzo dziwne. - W ten sposób zazwyczaj wyrażała
dezaprobatę. - Nie podoba mi się tu. I ten człowiek też mi się nie podoba - wskazała na
indiańskiego przewodnika, który miał ich zaprowadzić do osady. Jej uczucia były
najwyrazniej odwzajemniane: nawet plecy idącego przed nimi dzikusa były wrogie, pełne
ponurej pogardy.
- Poza tym - zniżyła glos - ta jego woń.
Bernard nie próbował przeczyć. Wędrowali dalej.
Nagle wydało się, że powietrze ożyło i zaczęło pulsować; pulsowało niestrudzenie
niczym tętno. W górze, w Malpais, zaczęły bić bębny. Stopy idących kroczyły w rytm tego
tajemniczego serca; przyspieszyli kroku. Zcieżka wiodła do podnóża ściany. Burty wielkiego
okrętu-płaskowyżu zwieszały się nad nimi, trzysta stóp nad poziomem zanurzenia.
- Trzeba było wziąć helikopter - powiedziała Lenina patrząc z niechęcią na sterczącą
martwo skałę. - Nie znoszę chodzić. Człowiek czuje się taki mały u podnóża góry.
Szli przez pewien czas w cieniu skały, aż okrążyli występ; w wyżłobionym wodą
parowie odsłoniła się ścieżka w górę, niczym drabinka sznurowa. Zaczęli się wspinać. Była to
prawdziwie wąska ścieżynka i wiła się zygzakami nad przepaścią. Tętnienie bębnów
momentami cichło, momentami zdawało się dochodzić tuż zza załomu skały.
Gdy byli w połowie drogi do wierzchołka, w pobliżu przemknął orzeł, tak blisko nich,
że powiew jego skrzydeł owionął im twarze. W szczelinie skalnej leżał stos kości. Wszystko
to było nieznośnie niepokojące, Indianin zaś cuchnął coraz mocniej. Wreszcie wydostali się z
parowu na zalany słońcem grzbiet. Wyglądał jak płaski kamienny blat.
- Przypomina wieżę na Charing-T - stwierdziła Lenina. Nie było jej jednak dane
cieszyć się długo tym krzepiącym podobieństwem. Miękkie człapanie stóp kazało im się
odwrócić Zcieżką nadbiegało dwóch Indian; byli nadzy od głowy do pępka, ciemnobrązowe
ciała pokrywały wymalowane białe pasy ( jak na asfaltowych kortach , wyjaśniła potem
Lenina), twarze wyglądały nieludzko pod warstwami farby szkarłatnej, Czarnej żółtej. Czarne
włosy mieli przystrojone lisim futrem i czerwoną flanelą. Pęki piór indyczych powiewały im
u ramion; znad głów wystrzeliwały ogromne korony z piór w krzykliwych barwach. Każde
ich stąpnięcie przybliżało klekot i grzechot srebrnych bransolet, ciężkich kościanych
naszyjników z turkusowymi paciorkami. Nadciągali w milczeniu, biegnąc cicho w
mokasynach z jeleniej skóry. Jeden z nich niósł miotełkę z piór, drugi w każdej dłoni trzymał
coś, co z daleka wyglądało na pęk trzech lub czterech kawałków grubej liny. Jeden z
kawałków wił się niespokojnie i Lenina stwierdziła nagle, że to węże.
Mężczyzni zbliżali się; ich czarne oczy spoglądały na nią, lecz nie dawały po sobie
poznać, że ją zauważają, nie dawały najmniejszego znaku, że ją dostrzegły lub uświadomiły
sobie jej obecność. Wijący się wąż zwisał teraz bezwładnie jak reszta węży. Mężczyzni minęli
idÄ…cych i pobiegli dalej.
- Nie podoba mi się tu - powiedziała Lenina. - Nie podoba mi się tu.
Jeszcze mniej jej się podobało to, co zobaczyła po wejściu do osady; przewodnik
zostawił ich na pewien czas i poszedł odebrać polecenia. A więc przede wszystkim brud,
sterty śmieci, kurz, psy, muchy. Twarz Leniny wykrzywił grymas obrzydzenia. Przyłożyła
chusteczkÄ™ do twarzy.
- Jak oni mogą tak żyć? - wybuchnęła głosem pełnym oburzenia i niedowierzania
(Przecież nie mogą).
Bernard z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami.
- No cóż - powiedział - mimo wszystko żyją tak od pięciu czy sześciu tysięcy lat.
Myślę więc, że już przywykli.
- Ale przecież kto żyje fordobojnie, mydła używa hojnie - nie dawała za wygraną
Lenina.
- Tak, a cywilizacja to sterylizacja - tonem ironii Bernard dopowiedział drugą
hipnopedyczną formułę z higieny elementarnej. - Ci ludzie jednakże nigdy nie słyszeli o
Panie Naszym Fordzie, no i nie są cywilizowani. Nie ma więc sensu...
- Och! - chwyciła go za ramię. - Popatrz.
Prawie nagi Indianin bardzo powoli schodził po drabince z tarasu pierwszego piętra
sąsiedniego domu - szczebel po szczeblu, ostrożnie, drżąc w sposób charakterystyczny dla
człowieka bardzo starego. Poczerniałą twarz pokrywały głębokie zmarszczki, niczym
obsydianowa maska. Zapadnięte bezzębne usta. Nad ustami i na policzkach długa rzadka
szczecina pobłyskiwała niemal biało na tle ciemnej skóry. Długie, rozpuszczone w nieładzie
włosy zwieszały się siwymi kosmykami. Ciało miał przygarbione, chude jak szkielet, sama
skóra i kości. Schodził niezmiernie powoli, przystając na każdym szczeblu, nim się ważył na
kolejny krok.
- Co mu jest? - szepnęła Lenina. Oczy miała rozszerzone grozą i zdumieniem.
- Jest po prostu stary - Bernard odpowiedział tonem najbardziej obojętnym, na jaki
mógł się zdobyć. On również był poruszony, starał się jednak nie dać tego po sobie poznać.
- Stary? - powtórzyła. - Ale nasz dyrektor też jest stary; wielu ludzi jest starych, a tak
nie wyglÄ…dajÄ….
- To dlatego, że nie pozwalamy im tak wyglądać. Chronimy ich przed chorobami. W
sposób sztuczny utrzymujemy ich wydzielanie wewnętrzne w proporcjach
charakterystycznych dla osobników młodych. Nie pozwalamy spaść relacji magnezu do
wapnia poniżej poziomu właściwego osobom trzydziestoletnim. Robimy im transfuzje z
młodej krwi. Stymulujemy nieustannie ich metabolizm. Dlatego nie wyglądają, rzecz jasna,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]