[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zatrzymał. Odwrócił głowę bokiem. Miał zamiar mnie zaatakować. Nie mogłam na to patrzeć.
Szybko przelazłam z powrotem na siedzenie pasażera. Ale stopa mi się zaczepiła. Padłam na
swój fotel, mocno uderzając głową i ramionami o drzwi. Sprawdziłam. Nic nie bolało. Dostał
mnie, a ja nie zauważyłam? Jego srebrzystobrązowa głowa nadal tam tkwiła, obserwował
mnie, leżąc na krawędzi okna.
Wtedy zobaczyłam twoje ręce. Też były na szybie, trzymały węża tuż za głową.
Twoja twarz także się pokazała, centymetry od gada.
- Aadny, co? Znalazłem przy kołach. Omal go nie przejechaliśmy... na szczęście nie.
Nie wiem, czy dostrzegałeś przerażenie, nadal tkwiące w moich oczach. Albo czy
wiedziałeś, że siedziałam na fotelu kierowcy, usiłując uciec. Jak podejrzewałam, to była taka
twoja chora kara dla mnie.
- Jest nieszkodliwy - powiedziałeś. - W zasadzie. Jeśli go się boisz... To chyba jedyny
nieszkodliwy tutaj.
- Po co go złapałeś?
- %7łeby ci pokazać.
- Przestraszyć mnie?
- Nie. - Z sympatią spojrzałeś na zwierzę. - Myślałem, że moglibyśmy go zabrać do
domu. Zatrzymać. Mogłabyś go jakoś nazwać.
- Nigdzie nie jadę z tym gadem w samochodzie - oznajmiłam bez tchu, urywanymi
słowami.
- No to przyczepimy go do wielbłąda. - Wyszczerzyłeś się. Zabrałeś węża. Znowu
słyszałam, jak szczękasz czymś w bagażniku. Miałam nadzieję, że nie wsadzasz tam tego
stwora. Musiałam wciąż przełykać ślinę, żeby nie pozwolić wymiotom podejść do gardła.
Wzięłam trzy głębokie oddechy, najgłębsze, na jakie mnie było stać z wściekle bijącym
sercem. Zamknęłam mocno oczy i wyobraziłam sobie, że jestem w domu i siedzę w naszym
schowku na pościel. Kiedy usłyszałam, jak wsiadasz z powrotem, nie otworzyłam ich.
- Przepraszam, jeśli się wystraszyłaś - powiedziałeś cicho. - Chciałem ci go tylko
pokazać. Zapomniałem, że jeszcze nie lubisz węży. - Uruchomiłeś silnik. - Jedziemy,
spróbuję ci to wynagrodzić.
Potem ruszyłeś. Nie odzywałeś się do mnie przez jakiś czas. Moje ciało się kołysało, a
głowę wciskałam w oparcie, tymczasem silnik wył z wysiłku.
Po dalszej ostrej jezdzie zatrzymałeś samochód. Słyszałam, jak twoje drzwi się
zatrzaskują i jak otwiera się bagażnik. Kiedy w końcu podniosłam powieki, widziałam tylko
niebo - jaskrawoniebieskie bezchmurne niebo, po którym krążył wielki ptak. Wyprostowałam
siÄ™.
Zaparkowaliśmy gdzieś wysoko. Z samochodu widziałam pustynię, rozciągającą się
przede mną jak mapa, niekończąca się połać brązu, pomarańczowego i płaskości.
Gdzieniegdzie były niewielkie plamki zieleni - spinifex - i grudki rudawych brązów - skały -
oraz długie, ciemne węże wyschniętych koryt rzek.
Dookoła samochodu widać było drzewa z czerwonoczarnymi pniami, po których
łaziły mrówki. Słyszałam też ptaki gdzieś nad sobą - małe, rozświergotane, jak dzieci na
szkolnej wycieczce. Tutaj też były skały z wzorami na powierzchni i maleńkimi kwiatkami w
rozpadlinach. Lekki wietrzyk poruszał ich płatkami. W tej jałowej okolicy to było coś w
rodzaju oazy.
Urządziłeś piknik po lewej stronie auta, pod jednym z większych drzew. Siedziałeś na
brzegu wypłowiałego koca w szkocką kratę, krojąc jakiś owoc. Nasiona zaczęły wypływać,
kiedy nóż wbił się w skórkę. Muchy siadały na kanapkach, które zrobiłeś wcześniej. Nie
zgoniłeś ich. Była butelka wina musującego. Kiedy tak sobie stała na piasku, wydawała się
tak bardzo nie pasować, że aż nie mogłam oderwać od niej wzroku. Wysiadłam z dusznego
pojazdu, przyciągana głównie obietnicą wietrzyka. Nalałeś mi szklankę, a potem sobie -
mniejszÄ….
- Dobrze, że to zabrałem.
- Dlaczego?
- Twój dwudziesty pierwszy dzień! To jubileusz. Też tak musisz myśleć, inaczej byś
tego nie powiedziała.
Znowu pożałowałam, że nie zachowałam tej informacji dla siebie. Spojrzałam na
trzymaną w dłoni szklankę.
- Dodałeś do tego jakichś prochów?
Wypiłeś zawartość swojego naczynia jednym pełnym rozdrażnienia haustem.
- Nie zrobię tego więcej, mówiłem ci.
Potrząsnęłam lekko szklanką, przyglądając się jej. Trochę płynu przelało się i
skapnęło mi na rękę. Był ciepły. W domu rodzice chowali alkohol w zamykanej szklanej
szafce, ja zalewałam się z przyjaciółmi w parku cudzą wódą. Ale tutaj nie chciałam. Wylałam
płyn na piasek. Od razu nalałeś nam obojgu jeszcze raz.
Podałeś mi kanapkę. Chleb był twardy jak skała, a plaster pomidora w środku
wyglądał, jakby się rozpuścił. Zobaczyłeś moją minę i wzruszyłeś ramionami.
- Nic lepszego nie mamy.
- Usiłujesz zrobić na mnie wrażenie, ale to nie działa.
- Wiem - odparłeś. - Zapomniałem truskawek.
Zdjąłeś koszulkę i otarłeś czoło. Potem wychyliłeś drugą szklankę i położyłeś się z
głową na złożonym Tshircie, patrząc w gałęzie. Coś na drzewie potrząsało liśćmi,
marszczyłeś brwi, usiłując to rozgryzć. Na piersi formowały ci się kropelki potu, osiadając we
wgłębieniach mięśni. Upiłam ze swojej szklanki maleńki łyk. Smakowało jak gorąca,
musująca herbata. Wzięłam bluzę, w którą wcześniej byłam ubrana, i położyłam ją sobie na
głowie. Słońce świeciło mocno przez gałęzie, cała okolica była od tego jakaś taka leniwa.
- Słuchaj - powiedziałeś.
- Czego? Tutaj nic nie ma.
- Jest. Może nie galerie handlowe i samochody, ale inne rzeczy... bzyczące owady,
biegające mrówki, lekki wiatr, od którego skrzypi drzewo, tam na górze skacze miodojad,
podchodzą wielbłądy.
- Co?
Ruchem głowy wskazałeś teren poniżej nas, z lekkim, pełnym wyższości
uśmieszkiem.
- Idz, zobacz.
Wstałam i popatrzyłam w dół na płaski teren. Faktycznie, była tam grupka
rozmazanych, czarnych plamek, teraz większych, kiedy poruszały się w stronę niewielkiego
pagórka. Nie potrzebowałam już lornetki, żeby zobaczyć, że to wielbłądy.
- Nie słyszałeś ich... na to byś musiał mieć słuch Supermana - prychnęłam.
- A kto powiedział, że nie jestem Supermanem? - Patrzyłeś na mnie pod słońce, z
jednym okiem zamkniętym. Wzruszyłam ramionami.
- Gdybyś był Supermanem, już byś mnie uratował - wymamrotałam.
- A kto powiedział, że cię nie uratowałem?
- Każdy by powiedział, że nie.
- No to każdy zle myśli. - Podniosłeś się trochę i oparłeś na łokciach. - A zresztą nie
mogę cię i uratować, i ukraść. To by znaczyło rozdwojenie osobowości.
- A nie masz go? - mruknęłam.
Jadłam bułkę i wmusiłam w siebie jeszcze trochę musującego wina. Kiedy znowu
zamknąłeś oczy przed promieniami słońca, nie miałam na co patrzeć, więc zerknęłam szybko
na twój tors, tak z ciekawości.
Widywałam takie tylko w pismach. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zarobiłeś
tych wszystkich pieniędzy jako... model. Popatrzyłam na swój brzuch. Złapałam się za skórę,
żeby sprawdzić, ile tłuszczu obejmę.
- Nie martw się - powiedziałeś, otwierając znowu jedno oko jak krokodyl i obserwując
mnie. - Jesteś piękna. - Odchyliłeś głowę. - Piękna - mruknąłeś. - Idealna.
- Ty się nie odzywaj. Jesteś zbudowany jak jakiś model. - Zagryzłam wargę,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]