[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mógł już dojrzeć postać swego syna wałęsającego się na bałyku w wielkiej odległości.
Przebiegłe kaczki literalnie drwiły sobie z najstaranniej obmyślanych podejść strategicznych. W chwili
kiedy trzeba było tylko już podnieść broń do oka i oprzeć lufę na jakimś wygodnym sęczku, zrywały się
hałaśliwie i uciekały coraz dalej w górę rzeki. Z ostatniego wreszcie, nieco szerszego dołka rzecznego
zerwały się, nim Borowicz zbliżył się doń na odległość strzału, i poszybowały bezpowrotnie. O kilkaset
kroków stamtąd byt już las.
Promienie wczesnego słońca padały na zwartą ścianę długich gałęzi świerkowych i cały las, mokry
jeszcze od rosy, mienił się ślicznymi barwami. Rzeka w jego głębi rozlewała się w płytkie smugi, pośród
których na kępach rosły olbrzymie, stare olchy. Byty tam miejsca prawie niedostępne, obrosłe
zwartymi kępami drobnej olszyny, i był y dziwnie urocze, samotne jeziorka, nad których płytką wodą
stały wielkie pnie czerwone. Marcinek znal te miejsca od dawna. Ruszył stamtąd na lewo ku
niewielkiemu wzgórzu, gdzie wybujały młode zarośla po wyciętym lesie. Niektóre z drzewin witał z
uśmiechem radości. Odsłaniały się tam pewne widoki, pewne wysmukłe brzózki, dla których żywił
uczucia więcej niż przyjazne. Lubił je, nie wiedząc o tym, tak głęboko, jakby były cząstkami jego istoty,
organami jego czującej natury. W kształtach niektórych drzew mieściły się długie historie smutków i
radości, całe dzieje przywitań i pożegnań. Niektóre z tych drzew widział z okien domu będąc
niemowlęciem i postacie ich skojarzyły się na zawsze z owymi pierwszymi wrażeniami, których już
pamięć dosięgnąć ani rozum objąć nie jest w stanie. Pewne miejsca i widoki w tych tak zwanych
leśnych "odpadkach "były dla niego przejmująco smutne i nie wiedzieć czemu budziły jakiś bolesny żal i
niepojętą obawę. Drzewa podrosły. Tu i owdzie ze zdumieniem spostrzegał tęgie pnie, gdzie były ledwo
krzaki. Dokoła śpiewało mnóstwo ptaków. Natarczywe srokosze kuły swoje piosenki, w których
powtarza się jeden ton pełny i dzwięczący. Ten ton rozbudzał w zaroślach tarniny i pięknych kalin
przedziwne echa. Zdawało się, że to on strąca z liści poranną rosę i że ogromne krople dzwonią lecąc
po prętach i po zdzbłach smółek pachnących.
Na jałowcach trznadle zawodziły swe skargi żałosnym głosem wołających na puszczy. W pewnym
miejscu zerwała się kraska. Jej błękitne skrzydła migające między drzewami zbudziły na nowo
myśliwskie instynkta Marcinka. Ale kraska była jeszcze przezorniejszą niż
kaczki i znikła w gęstwinie bez śladu. Na skraju lasu słyszeć się dawał nieustanny śpiew:
Oj - da da da - da dy na
Oj - da da da - da da da...
Marcin poszedł w tamte stronę i zobaczył za krzakami małą dziewczynę, pasturkę. Było to chude, małe
i spalone na słońcu. Miało na włosach nigdy nie czesanych usmoloną "szmatkę ", na sobie brudną
koszulinę, która się na prawym ramieniu rozlazła - i wystrzępiony "szorc "z grubej wełny. Dziewczynina
ta siedziała na murawie z wyciągnięt ymi nogami, biła patykiem w ziemię i śpiewała sobie jednym
głosem, monotonnie jak trznadel, tylko mniej pięknie od niego. Młody panicz postraszył ją,
wyskoczywszy znienacka na pastwisko. Zerwała się na równe nogi, obejrzała zbrojnego przybysza
wytrzeszczonymi oczyma, a następnie z głośnym płaczem zaczęła uciekać, przeskakując jak sarna
wysokie krzewy i pniaki.
Z poręb myśliwiec wkroczył w las i wałęsał się tam do zmierzchu, zapomniawszy o śniadaniu, obiedzie i
podwieczorku. Wrócił dopiero nocą i nie dostał od ojca wielkiej nagany.
Stara kucharka wyrzekała co prawda wniebogłosy, wspominała o zmarnowanym kurczęciu upieczonym
na rożnie, które jakoby pies zjadł pod nieobecność Marcinka, o kawie zgotowanej na próżno, o dziwnej
dobroci bułkach - itd. Winowajca słuchał w pokorze klątw starej, wzdychał szczerze i za kurczęciem, i
za sałatą, za młodymi kartoflami i "garusem ", poprzestał jednak na małym, zadawalając się
bochenkiem żytniego chleba, niewielką faseczką masła i dzbankiem świeżego mleka.
Od tego dnia zbisurmanił się na dobre. Wstawał o świcie, brał swoją flintę, torbę - i znikał. Na folwarku
prawie go nie widziano. Czasami tylko przesuwał się na horyzoncie, zazwyczaj przygarbiony, skradając
się do jakiegoś zwierza z gatunku turkawki, kukułki, żołny, a nawet srokosza lub trznadla. Trafiały się
takie dni, że zjawiał się dopiero przed północą, a nazajutrz znowu wyruszał o świcie. Tylko jakiś daleki
strzał w lesie, rozlegając się po górach, dawał znać mieszkańcom Gawronek, w jakich stronach panicz
siÄ™ obraca.
Te strzały nie wywarły zbyt wielkiego wpływu na zmniejszenie się fauny tamtych okolic. Całe myślistwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl
  • Strona Główna
  • 00000151 Wyspiański Noc Listopadowa
  • Ĺťeromski Stefan Syzyfowe Prace
  • Gwiezdne Wojny 062 Moc Wyzwolona
  • Harrison, Harry Captive Universe
  • Alan Dean Foster Into the Out Of
  • James Fenimore Cooper A Res
  • Dr Who New Adventures 51 Godengine, by Craig Hinton (v1.0) (pdf)
  • jordan penny zacznijmy od nowa
  • Fred Saberhagen The Book of the Gods 01 The Face of Apol
  • Andahazi Federico Anatom
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jasekupa.opx.pl