[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podjechawszy rozkazałem:
- Bozżanow! Poprowadzisz karabiny maszynowe. Powtórz zadanie!
- Umrzeć - powiedział głucho - ale...
- %7łyć! Stanowisko ogniowe musi żyć! Trzymaj się, aż zorganizujemy na skrzydłach nową
pozycjÄ™ obronnÄ…!...
- Rozkaz, towarzyszu dowódco batalionu. Stanowisko ogniowe musi żyć...
- Przejdz parowem. Działaj z zimną krwią. Wyczekaj, niech się zbliżą...
Spojrzałem na Murina, Dobriakowa, Błochę, strasznie obładowanych taśmami.
- Biegiem! Towarzysze, zmuście siłą tę bandę do rzucenia się na ziemię! Krajew, za mną!
Sinczenko, za mnÄ…!
Podszedł do mnie Muratów.
- A my, towarzyszu dowódco batalionu? - zapytał.
- Z oficerem politycznym! Aącznicy, telefoniści, obserwatorzy, wszyscy pójdziecie z oficerem
politycznym!
Popędziliśmy polem w lukę między rzeką a wsią poza Nowlanskoje, na skrzydła batalionu.
Stąd, zza wzgórza, nie widać było maszerujących Niemców, ale ze skrajnych okopów
żołnierze już wyszli: niektórzy siedzieli na schodach wysuwając z ziemi tylko głowę,
gdzieniegdzie stały niewielkie grupy; wszyscy patrzyli tam, wstecz, gdzie rozległ się terkot
pistoletów maszynowych, skąd wylatywały w niebo czerwone smugi świecących kul.
Od krwawej czerwonej kuli zachodzącego słońca padały na ziemię ukośne promienie.
Dowódca plutonu z drugiej kompanii, młody lejtenant Burnaszow, wybiegi kilka kroków
naprzód w kierunku wystrzałów i stanął głęboko wstrząśnięty i zmieszany. Aącznik nie
przyszedł tu jeszcze.
Oszołomiony niespodziewanym biegiem wydarzeń Burnaszow, nie mając rozkazu, nie
wiedział, co robić, jaką podać komendę. Stracił panowanie nad sobą, być może, na chwilę, ale
w przeciągu tej chwili strasznej, krytycznej chwili - żołnierze stracili dowódcę. Nie widać było
podoficerów - byli oczywiście gdzieś tutaj w pobliżu, ale nie wyodrębniali się spośród
pozostałej masy żołnierzy.
Dyscyplina wojskowa, postawa wojskowa, które umiałem zawsze dostrzec od pierwszego
wejrzenia, zostały tu podważone przez nagłe i nieoczekiwane wypadki. Zrozumiałem: tak
właśnie giną cale bataliony.
Nikt jeszcze nie rzucił się do ucieczki, ale... Jeden czerwonoarmista, nie spuszczając oczu ze
świecących smug, wolno poruszał się w miejscu, następnie zaczął wolno posuwać się
w stronÄ™ brzegu.
Tymczasem wolno... Tymczasem jeden... Ale jeżeli ten rzuci się do ucieczki, czy nie zaczną za
jego przykładem uciekać również wszyscy inni?
I nagle ktoś energicznym ruchem ręki wskazał w kierunku uchodzącego czerwonoarmisty. To
dziwne... Kto się tu rozporządza? Kto z taką stanowczością wskazał ręką? Poznałem
z odległości wysmukłą postać Tołstunowa. Odetchnąłem od razu z ulgą. Przeszło mi przez
myśl: dobrze, że on tu jest.
W tej samej chwili usłyszałem grozny okrzyk:
- DokÄ…d? Ani kroku bez rozkazu!
Słowa te wykrzyknął organizator partyjny, szeregowiec Bukiejew, mały Kazach o spiczastym
nosie.
I dopiero wtedy zauważyłem w różnych miejscach jeszcze kilka postaci wyodrębniających się
spośród reszty. Tołstunow, który znajdował się pośrodku, jak gdyby użyczał innym swej
skupionej woli, która z taką wyrazistością przebijała w jego milczącej postaci. Nie był to zwykły
dla oka dowódcy batalionu trzon plutonu, ale widziałem: ci ludzie w tej chwili trzymają,
cementujÄ… pluton.
Przemówiła w ten sposób inna siła, której na imię partia.
Podjechałem bliżej i krzyknąłem:
- Burnaszow! Czegoś taki kwaśny? Gdzie są dowódcy drużyn?
Burnaszow drgnął, poczerwieniał. Wstyd mu było, że mógł do takiego stopnia stracić
panowanie nad sobą. Krzyknął pośpiesznie:
- Dowódcy drużyn, do mnie!
Krótko i głośno obwieściłem im swoją decyzję: przygotować się do obrony na skrzydłach,
oddać przeciwnikowi wieś. Potem rozkazałem:
- Dowódca pierwszej drużyny, wyprowadzić żołnierzy! Każdy musi wiedzieć, gdzie ma
wyznaczone miejsce według kolejności numerów! Pierwszą drużynę poprowadzę ja! Drugą -
Tołstunow! Trzecią - Burnaszow! Krajew, obejmij dowództwo nad kompanią. Wyprowadz
następny pluton. Przyłączysz się do nas. Wysadz w powietrze most.
- Rozkaz - towarzyszu dowódco batalionu.
- Tołstunow - do swej drużyny!
- Dowódco batalionu, ja myślę...
- Nie ma co myśleć... Zachować odległość pięćdziesięciu metrów. Nie pozostawać w tyle. Nie
skupiać się. Pierwsza drużyna na moją komendę: Kierunek za mną! Biegiem, marsz!
Przycisnąwszy zgięte w łokciu ręce do piersi pobiegłem szybko niestromym zboczem, koło
ciemnych domów wsi i polem zoranym pociskami w kierunku lasu. W połyskujących szybach
okien odbijało się zachodzące słońce. Z tyłu słychać było tupot nóg - to biegli za mną żołnierze
mego oddziału.
4
Byłem już na pół drogi, gdy znów ujrzałem Niemców. Oho, jak już są blisko, jak wyrosły
posuwające się po śniegu czarne figury. Idą szybko: sto metrów - na minutę. A my musimy biec
jeszcze długo... Skraj lasu jest daleko, niby kraniec świata. Nawet do pierwszych drzew
pozostało prawie pół kilometra.
Szarpnąłem się gwałtownie i przyśpieszyłem biegu starając się nie chwytać powietrza ustami,
żeby oddychać równo, a jednak chwytałem je czasami wciągając przez silnie zaciśnięte zęby.
Niemiecka tyraliera zauważyła nas. Czerwone smugi krzyżując się przecięły powietrze
z przodu i z tyłu, unosiły się nad głową lub z lekkim sykiem gasły u nóg.
Niemcy strzelali nie celując, w marszu, ale nie żałowali kul. Z tyłu ktoś upadł. Rozległ się
szarpiÄ…cy nerwy krzyk:
- Towarzysze!...
Obejrzałem się i krzyknąłem:
- Za mnÄ…! PodniosÄ… go!
Niemców pchał instynkt pogoni - aha, Rus ucieka! - i także przyśpieszyli kroku. Ale i las był już
niedaleko - o sto kroków. I nagle z rozpaczą poczułem, że opuszczają mnie siły. Dało mi się we
znaki gwałtowne szarpnięcie i przyśpieszenie biegu podczas drogi.
Sapanie, tupot nóg coraz bliższe, moi żołnierze doganiają mnie. Był rozkaz: nie iść gromadą.
A oni skupili się jednak. Tak, taki marsz w obliczu wroga, pod obstrzałem pistoletów
maszynowych z brzmiÄ…cym w uszach rozdzierajÄ…cym okrzykiem rannego - to nie zmiana szyku
podczas ćwiczeń.
- Drużyna, stój!
Czy rozumiecie? W tej chwili, w tym rozkazie, w jednym słowie stój skondensowały się nasze
poprzednie dzieje, dzieje batalionu panfiłowców. Tu znalazła swój wyraz świadomość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]