[ Pobierz całość w formacie PDF ]
domu.
57
Wrażenie chwili jest jedyną mocą silnie działającą na organizacje dziecięce.
Przyszłość nie istnieje dla ich myśli, przeszłość zaciera się szybko w ich pa-
mięci Dzień wczorajszy jest już dla dziecka odległą przeszłością, to, co było,
działo się lub stało przed kilku dniami, znika i rozlewa się przed ich oczami
w mgle zapomnienia. Jancia była wesołą.
Wąski promień słońca, wnikający do izby na poddaszu przez małe okien-
ko, radował ją, kominek z okopconą głębią zastanawiał i zaciekawiał, zawie-
rała znajomość z nowymi sprzętami, śmiała się z dwóch krzeseł, u których
jedna noga krótszą była od trzech innych, i porównywała je do kalek sta-
ruszków, widywanych przez nią na ulicach miasta. Samotność, śród jakiej
przepędziła cały ranek, utworzyła w główce jej zapasik myśli, które języczek
spragniony mówienia z pośpieszanym i głośnym szczebiotem wypowiadał
przed matkÄ….
Po raz pierwszy wesołość dziecięcia ciężkie wrażenie wywarła na umyśle
Marty. Wczoraj gdy Jancia lepiej jeszcze pamiętała o znikłej sprzed oczu jej
postaci ojca, kiedy zasmucona utratą ścian, śród których żyła dotąd, i
wszystkich pięknych rzeczy, do których widoku nawykła, z płaczem odma-
wiała pożywienia, wielkie czarne swe oczy podnosiła na twarz matki z wyra-
zem bolesnego błagania i bezświadomego przerażenia, Marta oddałaby
wszystko, co pozostało jej jeszcze, aby wywołać uśmiech na drobne jej
usteczka, rumieniec zdrowia na pobladłe policzki. Dziś srebrny śmiech
dziecka napełniał ją nieokreśloną, ale ciężką trwogą. Cóż więc zmieniło się w
jej położeniu? Była samotną jak wczoraj, ubogą jak wczoraj, ale pomiędzy
wczoraj i dziś stał ów ranek probierczy, w którym po raz pierwszy, wszedłszy
w świat nieznany, ściślej niż kiedykolwiek poratowała się sama z sobą. Wczo-
raj była pewną, że nim doba upłynie, będzie już posiadała w ręku możność
pracowania i obrachowania siÄ™ ze spodziewanym zarobkiem, majÄ…cym pewne
określone zarysy nadać jej przyszłości. Doba upłynęła, a przyszłość pozostała
nieokreśloną. Kazano jej czekać, nie oznaczając nawet czasu oczekiwania,
czekać na coś, co w każdym razie będzie musiało być bardzo drobnym.
Jakże byłam niedoświadczoną myśląc, iż oczekiwać nie będę potrzebo-
wała, jakże byłam nierozumną. spodziewając się od siebie samej rzeczy wiel-
kich! Tak myślała Marta stojąc wieczorem u okna, za którym wisiało czarne
niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.
Co za natłok! wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja
iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czym utoruję,
skoro tak małe posiadam narzędzia do walki! A jeśli nie wpuszczą mię wcale
na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?
Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko
i ogarnęła uśpioną główkę Janci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle prze-
lękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią grozne jakieś niebezpieczeństwo.
*
Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listopadowy, w którym
Marta bardzo pośpiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z biura
informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśniała.
Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami,
ale ona nie osłaniając się niczym, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak
58
obojętną byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, biegła lekko po zbło-
conych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.
Nigdy jeszcze, odkąd na wysokim zamieszkała poddaszu, przebycie wą-
skich, brudnych, ciemnych, trzy piętrowych wschodów nie przyszło jej z taką
łatwością. uśmiechała się wydostając z kieszeni klucz ciężki i rdzewiały, z
uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła
ramiona i milcząc przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z
krzykiem radości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła
dziewczynki.
Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Janciu! szepnęła chciała coś więcej powie-
dzieć, nie mogła; dwie łzy spłynęły na uśmiechnione jej usta.
Czego ty, mamo, śmiejesz się? Czego ty płaczesz? zaszczebiotała Jan-
cia, drobnymi rÄ…czkami muskajÄ…c rozpalone policzki matki.
Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spojrzała w czarną głębię
komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmokniętą, że w izbie było zimno.
Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku rzekła, biorąc zza pieca
jedynÄ… znajdujÄ…cÄ… siÄ™ tam wiÄ…zkÄ™ drzewa.
Jancia poskoczyła z radości.
Ogień! ogień! wołała Ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś
już go na kominku!
Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym blaskiem napełniły czarną
głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed
ogniem i wzięła dziecię swe na kolana.
Janciu! rzekła pochylając się ku bladej twarzyczce jesteś małą jeszcze
dzieciną, ale powinnaś zrozumieć już to, co ci powiem.
Mama twoja była bardzo, bardzo biedną, bardzo smutną. Wydała wszyst-
kie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla
ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. DziÅ› dano mamie twojej
robotę, za którą jej zapłacą... Dlatego przychodząc mówiłam ci, abyś podzię-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]