[ Pobierz całość w formacie PDF ]
łagodniejszej epoki - ruiny strzelistej wieży z błękitnej porcelany.
Przytułek zdawał się nie sprzyjać zamierzonym celom, bo leżał na północnej półkuli,
którą ściskały kleszcze morderczej zimy. Powietrze, zanikające podobnie jak rezerwy wody,
było suche i rzadkie. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, chociaż nie była aż tak zabójcza,
jak w przestrzeni międzyplanetarnej. Mars w owym czasie nie żył, Ziemia dogorywała.
Jednakże w sumie warunki mogły uchodzić za niemal korzystne, gdyż zarodnik
reprezentował życie przystosowane do rozwoju w środowisku nierównie mniej przyjaznym niż
Ziemia w okresie schyłku.
W parowie leżał śnieg nie głębszy niż na ćwierć cala.
Nie topniał nawet w południe pod działaniem promieni słońca, które zbladło i skarlało po
miliardach lat przetwarzania własnej masy na energię. Nie miało to znaczenia. Siły żywotne,
zawarte w zarodniku, znalazły warunki sprzyjające rozwojowi - podobnie jak od
nieprzeliczonych stuleci ziemskie nasiona znajdują pomyślne warunki z nastaniem wiosny.
W sposób analogiczny do prostej fermentacji powstała w zarodniku drobna ilość ciepła.
Kilka najbliższych kryształków śniegu obróciło się w wilgoć, której minimalny zasób podziałał
na siły życia i wzrostu. Korzonki, cieńsze od pajęczyn, przeniknęły warstewkę śniegu.
Zamarzały nocami, ale za dnia wznawiały upartą walkę.
Zarodnik powiększał się, lecz nie otwierał. Jego powłoka stanowiła pancerz ochronny,
zbudowany tak, że mógł i musiał rosnąć nie pękając. We wnętrzu zachodziły reakcje chemiczne.
Chlorofil wchłaniał światło słoneczne, dwutlenek węgla, wodę.
Z początku przemiany te przypominały procesy zachodzące w ziemskiej florze. Istniały
wszakże różnice. Przede wszystkim wolny tlen nie ulatywał w atmosferę. Minęły wieki od
czasu, kiedy podobne marnotrawstwo było możliwe, bo nawet za dni młodości Ziemi rzadka
atmosfera Marsa zawierała tylko znikome ilości tlenu w triatomicznej postaci ozonu.
Przybysz z Marsa gromadził tlen, sprężając go w mikroskopijnych zasobnikach
porowatej i twardej powłoki zewnętrznej. Cel był prosty. Tlen, łącząc się wolno ze skrobią w
procesie fermentacyjnym, wytwarzał ciepło równoważące niską temperaturę zewnętrzną, która w
innym przypadku zahamowałaby rozwój.
Zarodnik odmienił się w roślinę, która nie większa zrazu niż główka szpilki, wkrótce
dorównała sporemu paciorkowi. Ten nieokreślony, brunatnozielonawy kształt mocno trzymał się
gleby długimi włóknami korzonków. Było to skomplikowane laboratorium chemiczne, gdzie -
podobnie jak w każdym okazie ziemskiej flory - zachodziły przemiany niełatwe do zrozumienia.
W tej fazie roślina zaczynała prawdopodobnie odczuwać pierwsze przebłyski
świadomości, w sposób zbliżony do dziecka, wyłaniającego się z mrocznej mgławicy narodzin.
Oleiste drobiny, rozproszone wśród tkanek, a połączone delikatnymi, białymi włóknami,
pełniącymi funkcję systemu nerwowego, powiększały się i, wraz z rozwojem, stopniowo
tworzyły odpowiednik mózgu. Roślina zarodnikowa z Marsa zdradzała cechy rośliny myślącej,
nawet w poczÄ…tkowym stadium rozwoju.
Roślina myśląca? Tak. Przodkowie bezimiennego najezdzcy z próżni dawno przegraliby
walkÄ™ o przetrwanie, gdyby nie posiadali inteligencji.
Jakie zmysły miał ten dziwaczny twór? Dzięki czemu był w stanie przenikać
świadomością otoczenie? Zapewne dysponował możliwościami poznania równie niedostępnymi
ludzkim pojęciom, jak wzrok jest niezrozumiały dla kogoś, kto przyszedł na świat ociemniały.
Ale roślina musiała odczuwać w jakiś odmienny, prostszy sposób ciepło i zimno, a także
dzwięki. Niewątpliwie widziała otoczenie na modłę zbliżoną do ludzkiej, na co wskazywały
rozproszone na zewnętrznej powłoce i osadzone głęboko w jej porach drobne organy o
soczewkach z przezroczystej roślinnej substancji. Były to oczy, które rozwinęły się zapewne z
bardziej prymitywnych światłoczułych komórek, jakie posiadało wiele form ziemskiej flory.
W początkowych miesiącach wśród zjawisk ziemskich nie kryło się żadne
niebezpieczeństwo dla zarodnika. Królowała zima. Letarg ogarniał życie pustyni. Ruch
ograniczał się niemal wyłącznie do przejmującego wichru, piaskowych wirów i od czasu do
czasu przelotnej zamieci śnieżnej. Białe, mizerne słońce podnosiło się na wschodzie i pełznąc
leniwie przez niebo wysyłało ledwie wyczuwalne, znikome ciepło. Pózniej zapadała noc, piękna,
purpurowa, tajemnicza, ale posępna jak kryształowy duch bezbolesnej śmierci.
Na przestrzeni wieków skala ziemskiej rotacji malała wydatnie jako rezultat zmian
zachodzących w stosunku sił przyciągania Słońca i Księżyca, które stopniowo rosły, w miarę jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]