[ Pobierz całość w formacie PDF ]
opatrzone dziwnymi nazwami. Hotel Tarzana . Czasami dotykałam jakiegoś przedmiotu.
Jedne były gładkie, inne miały ostre krawędzie. Srebrny scyzoryk z wyszczerbionym ostrzem,
na którym widniał napis Sarajewo . Malinowa czapka bejsbolowa z nadrukiem Earlham .
Tomik poezji pod tytułem Nieznany Rilke. Przewróciłam dwie stroniczki i o zgrozo!
przeczytałam całą zwrotkę, od początku do końca, zanim uzmysłowiłam sobie jej sens:
Teraz budzimy się pełni wspomnień,
stając wobec tego, co było; szeptana słodycz,
która ongiś przenikała nas na wskroś,
siedzi milcząco obok, z rozpuszczonymi włosami.
(Nieznany Rilke, tłum. Franz Wright, Oberlin Colege Press, 1990)
Inny karton zawierał część patyków, które Hugh zebrał do kolekcji. Gdy tylko je
zobaczyłam, momentalnie wyszłam z pokoju.
Szukałam w pamięci tego, co powiedział opinii, poglądów, żartów uwag rzuconych
ad hoc lub na serio. Cokolwiek. Spisałam je, chcąc zachować, dla mnie i dla naszego syna,
wszelkie możliwe ślady po Hugh Oakleyu. Przez wiele godzin siedziałam w jego fotelu,
starając się przypomnieć sobie wszystko. Było to jednak jak zbieranie ryżu, którego cały
worek rozsypał się na białej, dziurawej podłodze. Wiele ziarenek stało się niewidzialnych.
Zciskając w rękach szklankę wody, stałam przy kuchennym oknie i gapiłam się na
podwórko. Zdałam sobie sprawę, że się uśmiecham, bo o czymś sobie przypomniałam: Hugh
oznajmił kiedyś, że powinniśmy zasadzić tam dynie i słoneczniki klauny z królestwa
kwiatów. Jak można nie pęc ze śmiechu na widok dyni? Jak można nie uśmiechnąć się do
słonecznika? Upiłam nieco wody, czułam, jak płyn chłodzi mi gardło. Przyłożyłam szklankę
do czoła i potarłam skórę. Zadzwonił telefon zamknęłam oczy. Kto tym razem? Co mam
powiedzieć? Dajcie mi, ludzie, święty spokój. Czemu mi się naprzykrzacie? Otworzyłam
oczy.
Na podwórku, dwadzieścia stóp dalej, stali Hugh i mały chłopiec, którego ujrzałam
podczas pierwszej wizyty w domu. Telefon ciągle dzwonił. Hugh wyglądał identycznie jak w
dniu, kiedy umarł. Miał na sobie te same rzeczy: ciemne spodnie, białą koszulę, błękitną
tweedową marynarkę, którą tak lubił. Telefon nie dawał za wygraną.
Przez dzwonek przedarł się jakiś stukot. Nie wiedziałam, co to jest, dopóki nie spojrzałam
w dół, na moją drżącą dłoń. Szklanka wody wybijała werbel o krawędz zlewozmywaka.
Chłopiec odwrócił się i uklęknął. Pstryknęła automatyczna sekretarka. Usłyszałam swój
spokojny głos recytujący stary wstęp:
W tej chwili nie ma nas w domu, proszę zostawić wiadomość&
Z trudem panując nad drżeniem rąk, podniosłam okno i zawołałam Hugh. Krzyczałam,
płakałam, szeptałam, sama już nie wiem, jak to brzmiało. Hugh spojrzał na mnie i kiwnął
ręką, jakbym wołała go na obiad, on zaś odpowiadał, że za chwilkę się zjawi. A więc mnie
słyszał! Naprawdę tam był! Nie żył, a jednak był.
Tak mocno przykuł moją uwagę, że zapomniałam o chłopcu. Nie zauważyłam, kiedy
podniósł kamień i rzucił nim we mnie. Trafił mnie w twarz. Jęknęłam i zatoczyłam się.
Rękoma zakryłam oczy, spomiędzy palców bryzgnęła mi ciepła krew. Potknęłam się o coś z
tyłu i przewracając się, wykręciłam sobie nogę w kostce. Wyciągnęłam rękę, by
zamortyzować upadek, lecz była tak umazana krwią, że poślizgnęła się na posadzce. Z
impetem uderzyłam głową o podłogę.
Leżałam na boku, mrużąc oczy i próbując się ocknąć. Zwiat niemal stanął w miejscu. Krew
zalała mi oczy, za nic nie mogłam ich otworzyć. Strasznie kręciło mi się w głowie. Leżałam
bez ruchu i wsłuchiwałam się w swój przyspieszony oddech. Wreszcie otarłam krew z twarzy
i otworzyłam oczy. Zobaczyłam leżący na podłodze kamień. To o niego się potknęłam.
Wielki, brązowo srebrzysty odłamek skały leżał na kuchennej podłodze. Pamiętam, że
przebiegło mi wtedy przez myśl: Co tutaj robi ten kamień?
I coś jeszcze: gdzieś niedaleko śmiało się dziecko. Nic z tego nie rozumiałam.
Spróbowałam skoncentrować się na poszczególnych czynnościach obtarciu krwi z twarzy,
przejrzeniu, odzyskaniu równowagi. Rzeczywistość skrzywiła się, a ja nie byłam w stanie jej
wyprostować. Zewsząd otaczał mnie dziecięcy śmiech. Stanowił jedyny pewny punkt
odniesienia.
Co się pani stało? To paskudna rana.
Upadłam.
Lekarka przestała się wiercić, po raz pierwszy od chwili, gdy weszłam do gabinetu.
Brzydka, ostrzyżona na mnicha kobieta, zwęziła oczy w szparki.
U p a d Å‚ a pani?
Miała na dłoniach białe gumowe rękawiczki. Wskazała palcem opasujący mi głowę
bandaż.
Nie wyglÄ…da mi to na upadek, panno Romanac. Czy aby na pewno?
Jej uśmiech trwał najwyżej sekundę. Obie wiedziałyśmy, co myśli.
Wygląda, jakby uderzono panią czymś ciężkim i ostrym. Jej głos podniósł się
oskarżycielsko na ostatnim słowie. Surowa twarz była gotowa się rozgniewać. Jeśli nie
wyznam jej całej prawdy, to odczuję ten gniew na sobie. Poruszała się i odzywała z
niewyszukaną pewnością siebie sędziego, który ogłasza wyrok śmierci. Cieszyłam się, że nie
znam tej osóbki.
Zaczęłam kręcić przecząco głową, ale natychmiast zabolał mnie kark, więc urwałam.
Szyja też mnie boli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]