[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przysłowiowy mops. Ba, nawet poczęstował Barry'ego
szklaneczką piwa. Chłopak siadł przy stoliku, pociągał
bursztynowy płyn ze szklanki i spoglądał w okno zasnute
spływającymi po szkle smugami wody. Było pusto i cicho.
O tej godzinie ludzie pracowali i rzadko który z nich wpadał
na kufelek lub na coś mocniejszego. Okazało się po chwili,
iż poza Barrym i karczmarzem w przestronnej sali znajduje
się jeszcze jeden człowiek. Tkwił za stolikiem o kilka
kroków dalej, a chłopiec dokonawszy tego odkrycia
wytrzeszczał oczy na nieznajomego. Musiał to być jeden z
westmanów, o których tyle się nasłuchał. Zwiadczył o tym
chociażby ubiór: kurta z łosiowej skóry, spodnie zdobne
wszywanymi frędzlami, buty o wysokich obcasach, przy
których tkwiły lśniące ostrogi. Nade wszystko jednak uwagę
zwracał szeroki pas ze złocistą klamrą i dwie kabury na
rewolwery. Serce zabiło w chłopaku, gdy nieznajomy
przysiadł się do jego stolika, gdy wyjął błękitnie
polśniewające colty i pozwolił mu dokładnie
obejrzeć broń. Deszcz przestał padać. Barry podziękował za
piwo i wyszedł na dwór z pewnym jednak ociąganiem. %7łal
mu było tracić z oczu westmana. Jednak szczęście
przedłużyło się nieco. Nieznajomy zaproponował chłopcu,
iż podwiezie go pod dom. Posadził Barry'ego przed sobą na
końskim grzbiecie i wiózł tak długo, aż ukazały się szczyty
dachów farmy. W tym miejscu rozstali się, chociaż Barry
zdobył się na odwagę i zaprosił westmana, by odwiedził
rodziców. Nieznajomy odmówił grzecznie, lecz stanowczo.
Ileż teraz było do opowiadania! Słuchała chłopca cała
rodzina, a ojciec zastanawiał się, kim może być grzeczny
jezdziec z coltami? Zastanawiał się, ale nie odgadł. Dopiero
po kilku dniach, z okazji wizyty w Sunday i Pod Złotym
Słońcem", prawda wyszła na jaw. Rzekomego westmana
nikt nie znał, karczmarz widział go po raz pierwszy. Więc
ojciec przestrzegł syna, aby w przyszłości nie wdawał się w
rozmowy z ludzmi nieznanymi, przybywającymi nie
wiadomo skąd. Z takich znajomości zwykle rodzą się
kłopoty.
Minęło parę lat. Barry ukończył swą szkolną edukację i
zajął się gospodarstwem. Za dobre postępy w nauce
otrzymał od ojca kowbojski pas (o którym marzył), lecz bez
futerałów na rewolwery, no i oczywiście bez rewolwerów.
Trochę go to rozczarowało.
Po co ci broń? zdumiał się ojciec. Syn po-
rządnego gospodarza nie potrzebuje śmiercionośnych
pukawek. To nie są żadne zabawki, a poza tym okolica tu
spokojna. Nie, nie, mój kochany! Nie chcę, abyś wyrósł na
rewolwerowca. Czy wiesz, co to znaczy zabić człowieka?
Zastanów się!
Po kilku zaledwie tygodniach Barry dowiedział się, co to
znaczy zabić człowieka, tymczasem jednak nie molestował
dłużej ojca o kupno błękitnych coltów.
Odtąd wypadki poczęły się toczyć niczym koła wagonów
pospiesznego pociągu. Pewnego dnia cała rodzi-
na udała się wozem do Sunday po zakupy i dla złożenia
wizyt znajomym. Mieli wrócić dopiero następnego dnia
rankiem. Na gospodarstwie został Barry. Wtedy to,
przypadkowo, w lasku rosnącym na granicy farmy spotkał
znajomego z saloonu Pod Złotym Słońcem". Spoczywał
pod drzewem, z ręką przewiązaną jakimś gałganem. Jakże
inny, jakże zmieniony, jakże mało podobny do eleganckiego
gościa z saloonu. Ubranie miał brudne i podarte, policzki
wpadnięte jak u głodomora, twarz zarośniętą niczym
niedzwiedz. Przybysz nie poznał Barry'ego, a i Barry nie od
razu zorientował się, z kim ma do czynienia. Zwłaszcza gdy
oberwaniec sięgnął błyskawicznie po rewolwer i czarny
otwór lufy znalazł się na wprost piersi chłopaka.
Kto ty jesteś? zagadnął ochrypłym szeptem ranny.
Barry, z duszą na ramieniu, przedstawił się, jak mógł
najdokładniej.
Barry Bede... mruknął tamten. Barry... Do licha,
ja ciebie chyba znam? Jakież to stare dzieje.
Byłeś wówczas pędrakiem, a teraz... Pamiętasz?
Zapytany wybałuszył oczy i milczał.
Przypomnij sobie deszczowy dzień w Sunday i piwo w
saloonie Pod Złotym Słońcem"!
Ach, to pan? Poznaję, oczywiście, że poznaję.
Nareszcie. Mówiłeś, że to farma twoich rodziców.
Tak.
Słuchaj, potrzebuję bandaża. Miałem wypadek...
Proszę iść ze mną. Pomogę.
Nieznajomy kategorycznie odmówił. Jednak gdy Bede
poinformował go, że cała rodzina bawi w Sunday, dzwignął
się ciężko i prowadząc konia poczłapał za chłopcem. Nie był
to już ten sam koń, na którego grzbiecie odbył przed laty
przejażdżkę młody uczeń szkoły w Sunday. Nie kary, lecz
srokacz.
Barry nakarmił gościa, nagotował wrzątku do mycia,
znalazł czyściutkie płótno, a nawet pilnował wejścia
chaty, gdy nieznajomy szorował się w misce. Czynił tak,
ponieważ miał nadzieję, że tajemniczy westman (jak go w
myślach nazywał) przedłuży swój pobyt aż do dnia
następnego i opowie o swych przygodach na Dzikim
Zachodzie.
Nic z tej kalkulacji nie wyszło.
Na pierwsze słowo zapraszające do noclegu przybysz
wzdrygnął się, jak gdyby ujrzał grzechotnika.
Dziękuję, Barry odparł ostro dobry z ciebie
chłopak, lecz ja zaraz muszę ruszać. Daleka droga, bardzo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]