[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stronę, na północ. Proszę, tu są ślady płóz.
W promieniu światła latarki odciski długich, cię\kich płóz były nadal
widoczne, chocia\ przyprószone śniegiem wzbitym przez strumień
powietrza wytworzony przez wirnik śmigłowca.
- Helikopter był jakoś oznakowany, mo\na go było zidentyfikować?
- spytał Carmody.
- Nie, był jak wielki cień na tle nieba. Nawet nie potrafiłbym
powiedzieć, jaki miał kolor, ale wyglądał białawo. I miał dwa małe
stateczniki na ogonie.
- A co potem? Gdzie wypadł ten człowiek?
- To była kobieta, strasznie głośno krzyczała. Gdzieś tam - powie-
dział Johnson, wskazując kierunek. - Niedaleko.
- Z wysoka spadła?
- Mo\e z trzydziestu metrów. Mo\e więcej.
- Na pewno się zabiła. Ale poszukajmy. Mój Bo\e! Jedna z pań Brady
nie \yje.
Zaczęli się wspinać po stoku, idąc pod wiatr. Na szczycie zbocza były
łagodne wzgórki. Przesuwający się po śniegu promień latarki nie
napotkał niczego.
- To musiało być gdzieś tutaj - powiedział niepewnie Johnson.
- Nie mogło być wiele dalej, bo w ogóle bym nie zauwa\ył, \e ktoś
spada. Spróbujmy mo\e tam.
Przeszli kawałek w lewo. Nagle Carmody, który stąpał po całkowicie
zamarzniętej tundrze, zapadł w śnieg po pas. Krzyknął i kiedy z trudem
wygrzebał się z zaspy, Johnson zawołał:
- Niech pan słucha, chyba coś usłyszałem.
Czekali, ale nie dotarło do nich nic, poza zawodzeniem wiatru.
A potem Johnson znowu usłyszał ten sam dzwięk - wołanie, ciche, ale
z bardzo bliska.
- Jest! - krzyknął. - Jasne, ktoś woła. Tędy!
Skierowali się na wschód, ale ponownie ugrzęzli w głębokim śniegu
i zdali sobie sprawÄ™, \e jest tam rozpadlina.
Powrócili na twardy grzbiet wzniesienia, nad niewidoczną miniaturo-
wą dolinką, i poszli jeszcze dwadzieścia kroków. I wtedy znowu usłysze-
li wołanie, dochodzące niemal spod nich. Tym razem odkrzyknęli
i otrzymali odpowiedz. Jeszcze kilka kroków i stanęli na krawędzi na
mniej więcej metr studni o pionowych ścianach, wydrą\onej w zaspie.
Zwiecąc latarką w dół zobaczyli niebieskoszary kombinezon narciarski.
134
= Hej tam! Pani Brady?! Stella?! - zawołał Carmody. - Jest pani
ranna?!
- Nie - dobiegła zduszona odpowiedz. - Nie jestem panią Brady
ani Stellą i nie jestem ranna. Tylko utknęłam.
- Więc kim pani jest?
-- Corinne Delorme.
- Corinne Delorme.
- Corinne! Na miłość boską! Tu John Carmody. Proszę zaczekać,
zaraz paniÄ… stÄ…d wydostaniemy.
Posłał johnsona biegiem do cię\arówki po łopatę i po linę i w ciągu
pięciu minut odkopali i wyciągnęli dziewczynę. Jak na osobę, która
przebywała ponad pół godziny pod gołym niebem, była w znakomitym
stanie, głównie dlatego, \e śnieg uchronił ją przed zamarznięciem
i całkowicie osłonił od wiatru. Ale kiedy tylko doprowadzili ją do
ciepłej kabiny cię\arówki, niedawne wydarzenia dały o sobie znać
i zaczęła niepowstrzymanie dygotać.
W pierwszym odruchu Carmody chciał ją odwiezć do szpitala, ale się
rozmyślił. Coś - nie potrafiłby powiedzieć co - kazało mu wybrać
rozwiÄ…zanie nieoczekiwane. Ci z helikoptera na pewno sÄ…dzili, \e
dziewczyna nie \yje, \e majÄ… na swoim koncie jeszcze jedno morder-
stwo. Prawdopodobieństwo, \e spadnie ona w wypełnioną śniegiem
rozpadlinę, a nie na ziemię, było jak milion do jednego - pięć metrów
w tę czy w tamtą stronę, a nie miałaby jednej całej kości. Mo\e lepiej,
pomyślał, \eby porywacze nie wiedzieli, \e prze\yła. Dlatego te\
postanowił ukryć dziewczynę w bezpiecznym miejscu, przynajmniej do
powrotu Brady'ego i jego ekipy.
- Wie pan co - rzekł do Johnsona. - Niech pan odwiezie pannę
Delorme do kopalni na oddział dla zakaznie chorych. Tak, na oddział
zakazny! Kiedy dojedzie pan do bramy głównej, niech pan usunie ją
z widoku, niech się poło\y na podłodze. Nie chcę, \eby ktokolwiek
wiedział, gdzie ona jest. W razie kłopotów, niech pan powie, \e załatwia
pan specjalny kurs dla pana Shore'a, dobrze?
Johnson skinął głową.
- Słyszała pani, Corinne? - spytał Carmody, unosząc jej brodę. - Ten
pan zawiezie panią do Athabaski, w dobre miejsce. Przyjemne, ciepłe
i wygodne. Poza tym ustronne. Przyjadę do pani, jak tylko będę mógł.
Szok i to wszystko, co prze\yła, zupełnie rozstroił dziewczynę, nie
była w stanie odpowiedzieć.
-No, to proszę jechać - powiedział Carmody do Johnsona.
- W drogÄ™.
135
Rozdział dwunasty
Było po północy i padał gesty śnieg, kiedy Brady wrócił do Fortu
McMurray, ale w hallu hotelu Peter Pond było tłoczno i rojno jak
w południe. Brady znu\onym ruchem zagłębił się w fotelu. Lot z Prud-
hoe przebiegł w ponurej atmosferze - Brady, Dermott i Mackenzie nie
zamienili chyba ani słowa.
Podszedł do nich wysoki, szczupły, opalony mę\czyzna z ciemnym
wÄ…sem.
- Pan Brady? - spytał. - Nazywam się Willoughby. Miło mi pana
poznać, a jednocześnie przykro, \e w tak r>eprzyjemnych okolicznościach.
- R, szef policji - powiedział Brady i uśmiechnął się niewesoło.
- Panu te\ nieprzyjemnie, \e zdarzyło się to na pańskim podwórku.
Przykro mi, \e zginął jeden z pańskich policjantów.
- Na szczęście, ten meldunek był przedwczesny. Kiedy do pana
dzwoniliśmy, było ogromne zamieszanie. Tego policjanta postrzelono
w płuco i naprawdę zle wyglądał, ale teraz lekarz twierdzi, \e najpraw-
dopodobniej z tego wyjdzie.
- To ju\ coś - powiedział Brady i jeszcze raz blado się uśmiechnął.
Willoughby odwrócił się do dwóch towarzyszących mu mę\czyzn.
- Czy pan zna?. . .
- Poznałem ju\ tych panów - odparł Brady. - Pan Brinckman, szef
stra\y Sanmobilu, i jego zastępca, pan Jorgensen. Ciekawe, jak na ludzi
ponoć rannych wyglądacie panowie zdumiewająco zdrowo.
- Ale wcale się tak nie czujemy - odparł Brinckman. - Tak jak
powiedział pan Willoughby, pod wpływem chwili wyolbrzymiono całe
wydarzenie. Kości mamy całe, nie zraniono nas no\em ani kulą, ale
trochę oberwaliśmy.
- Pete Johnson, ten, który podniósł alarm, poświadczy to - rzekł
Willoughby. - Kiedy tam nadjechał, Jorgensen le\ał nieprzytomny na
drodze, a Brinckman chodził zamroczony. Nie wiedział, co się z nim
dzieje.
136
Brady obrócił się w stronę następnego przybysza, który pojawił się
u jego boku.
- Dobry wieczór, panie Shore = powiedział. - A raczej dzień
dobry. Wygląda na to, niestety, \e rodzina Bradych zakłóciła spokojny
sen wielu ludziom.
- Daj pan spokój -- odparł Shore, wyraznie przygnębiony. - Wczo-
raj pomagałem odprowadzać pańską \onę i córkę po kopalni. śe te\
musiało się coś takiego przydarzyć. śe te\ musiało to spotkać pana,
kiedy pan i pańska rodzina jesteście faktycznie naszymi gośćmi i stara
się pan nam pomóc. To czarny dzień i cię\ki cios dla Sanmobilu.
- Mo\e nie a\ tak zupełnie czarny - powiedział Dermott. - Por-
wanie to naturalnie nie lada wstrzÄ…s, ale nie wierzÄ™, \eby komuÅ› z tej
czwórki groziło tak od razu śmiertelne niebezpieczeństwo. To nie są
[ Pobierz całość w formacie PDF ]