[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dzicy ludożercy. Jak gromem rażony, stanąłem, wpatrując się w ten ślad złowieszczy, drżąc z
trwogi i rzucając dookoła trwożliwym okiem, czy nie ujrzę lada chwila gromady dzikich, wy-
suwających się z zarośli. Lecz cisza niczym nie przerwana zalegała okolicę. Ośmielony tym,
wypełznąłem ostrożnie na pobliski pagórek, skąd można było przejrzeć większy obszar ziemi,
lecz i tu nic podejrzanego nie było widać. Zbiegłem więc znów nad brzeg morza, śledząc, czy
więcej nie odkryję śladów, lecz nie napotkałem ich nigdzie.
Trzeba raz jeszcze obejrzeć ten ślad, pomrukiwałem z cicha, może mnie tylko wyobraz-
nia zwiodła, albo też może to jest mój własny ślad i nadaremnie się trwożę. Wróćmy do nie-
go. I pobiegłem na to samo miejsce, lecz nie, odciśnięcie nogi jak najwyrazniejsze: pięta, po-
deszwa, każdy palec dokładnie w piasku wilgotnym odbity, a wszak ja mam obuwie z koziej
skóry. O, mój Boże! Mój Boże! Skąd ten ślad tutaj? Niepodobna mi rozwiązać zagadki.
Nagle niewymowna, nieprzezwyciężona trwoga opanowała całą moją istotę. Przerażenie
wstrząsnęło ciałem, w najokropniejszym pomieszaniu zacząłem ze wszystkich sił ku domowi
uciekać. Każde drzewo, każdy krzak brałem za postać ludzką, najmniejszy szelest przerażał
mię niewypowiedzianie. Przytomność, zimna krew, zastanowienie opuściły mię zupełnie. Nie
wiedziałem, gdzie i jak biegnę. Co się ze mną naówczas działo, tego ani opisać, ani opowie-
dzieć niepodobna. Biegłem jak szalony, upadając nieraz i potykając się co chwila. Nareszcie,
wyczerpany do najwyższego stopnia, padłem w gęstwinie i w niej przepędziłem noc.
Zaledwie sen skleił moje powieki, już znowu przebudzałem się w obawie, ażeby mnie dzi-
cy niespodziewanie nie zaszli. Różne okropne myśli zamącały mi głowę. Przypomniałem so-
bie teraz przeszłoroczną łunę, nie mogącą z czego innego pochodzić jak z podpalenia wy-
schłych traw przez Karaibów. To rzecz oczywista, bo pożar sam przez się nie mógł wybuch-
nąć, a jak już poprzednio wspomniałem, najpiękniejsza pogoda panowała wówczas, a zatem
nie powstał od pioruna.
Drugiego dnia przed południem byłem już w domu. Rzuciłem się na posłanie, nie myśląc
wcale o posiłku, chociaż od wczorajszego obiadu nic prócz wody nie miałem w ustach.
Trwoga odebrała mi apetyt, najdziwaczniejsze myśli snuły się po głowie.
71
To niepodobna, abym trzy lata bawił na wyspie, a nie dostrzegł jej mieszkańców. Nie, nie,
przekonany jestem, że oprócz mnie ani jeden człowiek nie przebywał na niej. Ale skądże
mógł się znalezć właściciel nogi? Jak przybył bez okrętu, który przecież byłbym ujrzał na
morzu. Zladu tego nie wymarzyłem sobie, wszak go wczoraj dotykałem palcami. A czy też
ludożercy nie zostali zapędzeni burzą z oddalonej ziemi, którą przed paru laty widziałem z
wysokiej góry? Może, wylądowawszy w tej nieurodzajnej części wyspy, nie mieli chęci zało-
żyć na niej swych osad. Gdyby im też przyszło do głowy przybyć tu w wielkiej liczbie, gdyby
mnie przypadkiem spotkali... O, wtedy z pewnością nie uniknąłbym śmierci, zamordowaliby
mnie i pożarli. Jeżelibym zaś potrafił ukryć się zawczasu w jakim zakątku, wtedy niezawod-
nie zniszczyliby moje mieszkanie, zabili kozy i spustoszyli pola.
Te i tym podobne myśli trapiły mą duszę. Przez trzy doby nie odważyłem się opuścić na
chwilę groty, nie miałem nawet śmiałości pójść wydoić kozy, ale przecież trzeba się było na
to zdecydować, bo biedne samki mogły stracić mleko.
Skończywszy tę robotę, nabrałem nieco odwagi i pobiegłem na ową wysoką górę, aby się
przekonać, czy przypadkiem nie zobaczę jakiego statku w pobliżu wyspy. Ale obawa, czy
nadzieja, bo nie wiem już, jak ją nazwać, zawiodła mnie zupełnie. Powierzchnia morza lśniła,
jak zwierciadło, ale na niej najmniejszej łódki widać nie było. Powróciłem cokolwiek uspo-
kojony.
W parę dni potem puściłem się na zwiedzenie mego folwarku, uzbrojony nową dzidą, łu-
kiem i pełnym kołczanem strzał. Ale cóż mi ta broń za bezpieczeństwo dać mogła przeciwko
tłumowi dzikich, niezawodnie lepiej ode mnie uzbrojonych? Mimo to pokonałem trwogę i
zaszedłem do lasu, oglądając się na wszystkie strony.
W dolinie znalazłem wszystko w nienaruszonym stanie. Jęczmień wzrastał prześlicznie i
można się było spodziewać pięknego urodzaju.
Ach, cóż mi po nim, zawołałem z boleścią, gdy nie wiem, czy go zbiorę. Lada dzień hor-
da dzikich Karaibów może wpaść tutaj i obrócić w perzynę zasiewy. O, nie, nie, już nie wrócą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]