[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Może byśmy kiedyś po pracy wyskoczyli na lampkę
wina albo coś takiego? - zaproponował.
Nie miała najmniejszych wątpliwości, co miało oznaczać
owo coÅ› takiego".
- Ponieważ przyjeżdżam do pracy i wracam zawsze razem
z Johnem, musiałbyś uwzględnić w swoich planach również
jego - odparła gładko.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Domyślałem się, że wy dwoje... - zaczął ostrożnie, lecz
Megan przerwała mu pospiesznie:
- Nic z tych rzeczy. Po prostu jezdzimy razem, bo tak jest
nam wygodniej.
- Ale chyba już niedługo? - zauważył, bacznie obserwując
jej reakcjÄ™.
- SÅ‚ucham?
- To nie wiesz o Normie Richardsonie? To ten facet, z
którym John dziś rozmawiał. Nowy kapitan. Zamieniłem z
nim kilka słów, wygląda na równego gościa - wyjaśnił, po
czym zmienił temat na ciekawszy. Oczywiście, ciekawszy dla
niego: - To co z naszym spotkaniem?
- Obawiam się, że gdybym się z tobą umówiła, to twoje
wielbicielki rozszarpałyby mnie na strzępy - zażartowała, choć
serce w niej zamarło na myśl o tym, że John jednak opuszczał
Ruby Rose"... A bez niego to wszystko nie ma sensu!
- Nie będzie znowu tak zle - uśmiechnął się zabójczo
Danny.
Gdy John wygłaszał słowa przysięgi, jego wzrok
mimowolnie powędrował ku twarzy Megan. Nic dziwnego, że
zająknął się w pewnym momencie i zapomniał, co dalej.
Pospiesznie wrócił spojrzeniem do rozłożonej przed sobą
księgi i wszystko poszło już gładko.
Tak, najwyższy czas wycofać się z tego, ten cały Norm
Richardson spadł mu jak z nieba. Tylko dlaczego, gdy
spoglądał na Megan, zaczynał czegoś tak bardzo żałować?
Po skończonej uroczystości podeszła do niego, on zaś
szybko wytłumaczył sam sobie, że to nieprawda, że jej
bliskość sprawia mu przyjemność. Absolutna nieprawda!
- Słyszałam, że mamy nowego kapitana - rzuciła pozornie
obojętnym tonem.
- Tak, zaczyna w poniedziałek. To znaczy, nie ten
najbliższy, tylko przyszły. Porządny facet, dogadacie się bez
trudu.
- A lubi dzieci?
- Nie wiem, ale chyba tak. Podobno ma trójkę własnych.
- Myślisz, że trzeba mieć dzieci, żeby je lubić? - spytała,
uśmiechając się nieco tajemniczo.
Czuł przez skórę, że do czegoś zmierzała, ale nie mógł
odgadnąć, co to miało być. Do diaska, znowu zastawiała na
niego jakąś pułapkę.
- Nie wiem - odparł ostrożnie.
- A ja wiem - stwierdziła triumfalnie. - Wcale nie trzeba,
a ty jesteÅ› tego najlepszym dowodem. Uwielbiasz dzieci i tak
naprawdę wcale ci nie przeszkadzało, że je wtedy
przyprowadziłam, ale prędzej skoczysz między stado rekinów,
niż się do tego przyznasz!
Popatrzył na nią uważniej, lecz natychmiast tego
pożałował. Znowu musiał sobie powtarzać, że to tylko
złudzenie, że wcale nie pragnie porwać jej w objęcia, całować
do utraty tchu, słuchać jej urywanego oddechu, czuć, jak się
poddaje jego pieszczotom...
Opanował się jakoś, ale nie przyszło mu to łatwo.
- Ciekawe, jak doszłaś do tego cokolwiek zaskakującego
wniosku? - spytał sarkastycznie. - Ja bym w życiu na to nie
wpadł, choćbym myślał i sto lat.
- Obserwowałam cię wtedy - przyznała bez cienia
zażenowania. - Widziałam, jak pomagałeś dzieciom, które nie
mogły dosięgnąć tej rączki od uruchamiania syreny,
widziałam, jak poklepałeś po ramieniu najmniejszego z
chłopców i jak pogłaskałeś po głowie tę dziewczynkę z
loczkami.
- Ależ z ciebie ciekawskie stworzenie - zażartował, wciąż
nie mogąc się zorientować, o co jej tak naprawdę chodzi.
Spuściła wzrok i zapatrzyła się w czubki swoich butów.
- John, próbuję ci powiedzieć, że być może nie znasz
siebie aż tak dobrze, jak ci się wydaje - powiedziała cicho.
- To znaczy?
Wyprostowała się nagle, jakby podjęła decyzję i spytała
wprost:
- Naprawdę chcesz zostawić Ruby Rose"?
- Oczywiście - odparł ze zdumieniem.
- A ja myślę, że nie! Oszukujesz sam siebie. %7łachnął się.
- Jasne, znasz mnie od całych czterech dni, a już
doskonale wiesz, czego ja tak naprawdÄ™ chcÄ™ i czego
potrzebuję. A ja, kiep, nie doszedłem do tego przez ponad
trzydzieści lat!
- John, nie irytuj siÄ™...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]